W naszej rodzinie panował
zwyczaj, że każda z dziewcząt, po ukończeniu 14 lat samodzielnie mogła upiec
wielkanocne mazurki. Przepisy nie były
zbyt trudne, wiele jednak zależało od o inwencji i gustu młodej gosposi jeśli
chodzi o ich przybieranie. Wszystkie gromadziły więc najrozmaitsze przepisy
babć, ciotek i znajomych.
Moja Mama miała nawet świeżo wydaną pięknie
ilustrowaną książkę kucharską. Wszystko to zostało oczywiście zniszczone
podczas Powstania Warszawskiego. Dorosła, już po wojnie, chciała się popisać
się przed mężem pysznym ciastem drożdżowym według przepisu mojej Babci. Takiego
ciasta nigdy jeszcze sama nie piekła. Przyrządziła więc wszystko dokładnie
według przepisu, tylko biedaczka zapomniała, że to ciasto musi przed pieczeniem
urosnąć jeszcze w formach... Oczywiście ciasto wyszło dość twarde i
zakalcowate, ale mój tata jadł je z apetytem, twierdząc, że jest doskonałe...
Co za samozaparcie!
Tuż po wojnie, kiedy to
ludzie przeważnie w zawierusze wojennej potracili cały dobytek, gospodarstwa
domowe bywały ubogie w sprzęty. Często w domu był tylko jeden lub dwa garnki.
Tak też było w pierwszych latach po ślubie moich rodziców. Mama postanowiła
ugotować niedzielny rosół z kury. Wybrała się więc na targ i kupiła piękną
wiejską tłuściutką kurę (o fermach kurzych nikt u nas wtedy jeszcze nie
słyszał). Jakież było jej rozczarowanie, kiedy okazało się, już po oskubaniu i
wypatroszeniu kury, że jest zbyt duża i... nie mieści się w całości do garnka.
Nie można było jej pokrajać bo miała być potem podana w całości na półmisku.
Potrzeba jest matką wynalazków więc moja Mama gotowała kurę "na raty"
najpierw z jednej, a potem z drugiej strony. Rosół był pyszny. Kura też. Grunt to pomysłowość!!!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz