poniedziałek, 12 maja 2014

Wiosenne wariacje

     Zaczął się okres wiosenno - letni. Wiosna jest dla mnie najwspanialszą porą roku. Dzień robi się dłuższy, wreszcie nie trzeba udawać cebuli odzianej w kilka koszulek a na targu zaczynają się pojawiać nowalijki, wszystko jest takie kolorowe i pachnące. Od wiosny przez całe lato aż do początku jesieni stragany na targach i bazarach mienią się różnokolorowymi, pachnącymi warzywami i owocami. Na straganie w dzień targowy można teraz dostać co tylko nam się zamarzy.Zieleń wokół nas dosłownie wybuchła, wszystko kwitnie i pachnie. Na bazarze, przy stoiskach z owocami i warzywami można dosłownie  oszaleć. Właściwie wszystko teraz można dostać w licznych supermarketach przez okrągły rok. Widać warzywa i owoce, których nazw do niedawna nikt nie znał. Można tam je kupować o dowolnej porze roku i przeważnie w przystępnych cenach. Hiszpania, Francja, Włochy, Grecja, Izrael. To tylko te najbardziej znane kraje z których importujemy przez cały rok owoce i warzywa. 

     Pamiętam, jak w czasach, kiedy chodziłam do liceum, czasem biegałyśmy z koleżankami na bazar przy ulicy Polnej w Warszawie. Mieścił się on mniej więcej  odcinku między Placem Politechniki a Placem Unii Lubelskiej. Zaopatrywały się tam w produkty żywnościowe a także w warzywa i owoce ambasady. To był zupełnie inny świat jakiego  nie można było zobaczyć nawet w kinie. Oprócz warzyw i owoców olej, oliwa, sery i wędliny z całego świata, dodatki do ciast, bakalie, grzyby (nawet słynne trufle).Nie było chyba takiej rzeczy której na Polnej nie można by dostać. Można tam było kupić niemal wszystko co tylko się przyśniło.Oczywiście ceny były tak zwane bajońskie, czyli niewyobrażalne i absolutnie nie na naszą polską kieszeń. Skąd i w jaki sposób te wszystkie produkty docierały do nas nie mieliśmy pojęcia. Może z przemytu? Kto to wie... Myślę, że to był taki wentyl i władza z wyrozumieniem przymykała oko na tę odrobinę luksusu.W czasach, kiedy w naszych sklepach był marny wybór, cielęcinę kupowało się pokątnie, roznoszoną po domach przez kobiety ze wsi ryzykujące że w przypadku donosu zapłacą ogromną karę za nielegalny handel mięsem a w najgorszym razie towar zostanie zarekwirowany, wyprawa na Polną to było coś, co jednak podnosiło na duchu i było chwilową namiastką wolności. Przekraczając  ogrodzenie człowiek chociaż przez chwilę znajdował się nagle w zupełnie innym świecie, jak na jakiejś odległej planecie. "Zdobycie" pomarańczy czy cytryn na Boże Narodzenie w tamtych czasach graniczyło z cudem. Już na jakiś czas przed świętami w codziennych gazetach pojawiały się artykuły z tytułami  tłustym : "Statki z cytrusami płyną w stronę portu w Gdyni" albo" Statki z cytrusami stoją już w porcie na redzie. Czy dokerzy zdążą je rozładować przed świętami?". To było celowe odwracanie uwagi od innych, naprawdę istotnych spraw.  Zawsze marzyłam, że kiedyś u nas wszędzie będzie tak normalnie, jak wszędzie na świecie.  Mimo ostrej cenzury docierały do nas jednak wieści od tych, którzy służbowo wyjeżdżali za granicę albo mieli za granicą rodziny, że Polna to nic nadzwyczajnego, to w zachodnich krajach standard . Tymczasem dla większości z nas, później standardem stały się półki  zastawione butelkami z octem.
     Trzeba przyznać, że przekupki z bazaru na Polnej zdały fantastycznie egzamin z solidarności ze strajkującymi w sławetnym marcu studentami Politechniki Warszawskiej, okupującymi budynek uczelni. Po prostu przerzucały im przez ogrodzenie "paczki żywnościowe" z różnymi frykasami. Pomarańczy i bananów  mieli tyle, ile im się zamarzyło. W tamtych czasach o cytrusach w okresie wiosennym czy letnim poza z trudem zdobywanymi cytrynami nikt nawet nie marzył. Tak... to były siermiężne powojenne czasy mojego dzieciństwa. Kiedy dziś opowiadam o tym moim synom i ich rówieśnikom słuchają tego jak "Bajki o żelaznym wilku". Za to teraz przez cały rok dostępność wszelkich owoców, warzyw, ziół i przypraw umożliwia szaleństwa kuchenne przez cały rok. 
     Kiedy byłam dzieckiem wiosną nie można było się też doczekać "nowalijek" czyli pierwszych rzodkiewek, szczypiorku, pomidorów... Tak jak wszystkie trawożerne zwierzęta cieszą się wiosną na widok pastwiska ze świeżą trawą, tak my, dzieci, cieszyliśmy się z pierwszych rzodkiewek i pomidorów. Tak niewiele w kilka lat po  wojnie potrzebne nam było do szczęścia, a przecież słuchaliśmy opowiadań rodziców i dziadków o tym, że przed wojną wszystko było w sklepach przez cały rok. Podobnie jak teraz.
      Naprawdę uwielbiam koniec kwietnia, maj, czerwiec. To czas, kiedy na targu można dostać młode warzywa, częściowo z importu. a potem już krajowe. Niektóre jeszcze ze szklarni albo spod folii ale rzucamy się na nie jak dzicy. Rzodkiewki, ogórki, kapusta, pomidory, sałata, później truskawki. Wszystko pachnące i pyszne. Po zimie, czasem długiej i mroźnej wiosną aż chce się żyć i całymi garściami zjadać te wszystkie, wiosenne nowalijki...

Gzik czyli wspomnienie dzieciństwa
( Porcja dla 4 osób)

Składniki:

1/2 kg białego sera
1 opakowanie śmietany (18% lub 12%)
1 pęczek dymki albo szczypiorku
1 pęczek rzodkiewek
sól, pieprz

Wykonanie:

Ugniatamy widelcem biały ser, dodajemy posiekaną dymkę lub szczypiorek i pokrajane rzodkiewki. Wlewamy śmietanę, solimy i pieprzymy, dokładnie mieszamy.
UWAGA:
1)Zamiast śmietany można użyć kefir lub jogurt.
2)Ser tłusty, półtłusty lub chudy do wyboru.
3)Można też wkroić ogórek kiszony lub świeży albo oba naraz.

4)Oprócz soli i pieprzu ser można też doprawić ziołami, takimi, jakie lubimy.

   
     

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz