U nas w
domu, także w bliższej i dalszej rodzinie zawsze jadało się dużo owoców. Tak
było nawet przed wojną. Babcia Lucia,
jak wspomina moja Mama, sama bardzo lubiła je na surowo, umiała też
przygotowywać, podobnie jak moja Mama, świetne przetwory: konfitury, galaretki,
powidła. Po nich obu udało mi się przejąć te umiejętności. Odkąd sama sięgam
pamięcią, na środku stołu w pokoju gościnnym lub kuchni, jeżeli to ona jest
miejscem integracyjnym rodziny, stoi na środku stołu miseczka, szklana
salaterka lub koszyczek z sezonowymi owocami. Wystarczy tylko wyciągnąć rękę.
Pod koniec lata i
jesienią, w przedwojennej Warszawie nie było nic bardziej malowniczego, jak
wspomina moja Mama, niż tzw. galary nad brzegiem Wisły. Były to płaskie krypy (
jakby połączenie łodzi z tratwą), którymi przypływali sadownicy ze swymi
zbiorami; oferowali świeży, pachnący, różnobarwny towar po niewygórowanych
cenach. Ślicznie to wyglądało: stosy śliwek, jabłek, gruszek, najróżniejszych
gatunków i kolorów. Zapobiegliwe warszawskie gospodynie chętnie zaopatrywały
się właśnie na galarach. Miejskie dzieci obserwowały z zaciekawieniem jak toczy
się rodzinne życie na tych krypach: na małych piecykach gotowano strawę, na
pokładzie bawiły się dzieci, czasami poszczekiwał piesek właścicieli. Na
sznurach suszyła się uprana odzież. Galary znikły po II wojnie światowej. Dziś owoce i warzywa
kupujemy na równie kolorowych, choć na pewno nie tak malowniczych jak
wspominane przez moją Mamę galary, targowiskach. Sama bardzo lubię mieniące się
wszystkimi kolorami, pachnące stragany na przełomie lata i jesieni, kiedy
oprócz owoców można spotkać całą gamę warzyw.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz