środa, 28 maja 2014

GALARY NAD WISŁĄ



U nas w domu, także w bliższej i dalszej rodzinie zawsze jadało się dużo owoców. Tak było nawet przed wojną.  Babcia Lucia, jak wspomina moja Mama, sama bardzo lubiła je na surowo, umiała też przygotowywać, podobnie jak moja Mama, świetne przetwory: konfitury, galaretki, powidła. Po nich obu udało mi się przejąć te umiejętności. Odkąd sama sięgam pamięcią, na środku stołu w pokoju gościnnym lub kuchni, jeżeli to ona jest miejscem integracyjnym rodziny, stoi na środku stołu miseczka, szklana salaterka lub koszyczek z sezonowymi owocami. Wystarczy tylko wyciągnąć rękę.

Pod koniec lata i jesienią, w przedwojennej Warszawie nie było nic bardziej malowniczego, jak wspomina moja Mama, niż tzw. galary nad brzegiem Wisły. Były to płaskie krypy ( jakby połączenie łodzi z tratwą), którymi przypływali sadownicy ze swymi zbiorami; oferowali świeży, pachnący, różnobarwny towar po niewygórowanych cenach. Ślicznie to wyglądało: stosy śliwek, jabłek, gruszek, najróżniejszych gatunków i kolorów. Zapobiegliwe warszawskie gospodynie chętnie zaopatrywały się właśnie na galarach. Miejskie dzieci obserwowały z zaciekawieniem jak toczy się rodzinne życie na tych krypach: na małych piecykach gotowano strawę, na pokładzie bawiły się dzieci, czasami poszczekiwał piesek właścicieli. Na sznurach suszyła się uprana odzież. Galary znikły  po II wojnie światowej. Dziś owoce i warzywa kupujemy na równie kolorowych, choć na pewno nie tak malowniczych jak wspominane przez moją Mamę galary, targowiskach. Sama bardzo lubię mieniące się wszystkimi kolorami, pachnące stragany na przełomie lata i jesieni, kiedy oprócz owoców można spotkać całą gamę warzyw.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz