Wiosna jest pod znakiem
świąt Wielkiej Nocy. To chyba najbardziej radosne święta całej tradycji religii
katolickiej bo dają nadzieję, że nie zawsze wszystko jest ostateczne, chociaż
tak może się wydawać. Jeżeli dodamy do tego, że te święta są w czasie, kiedy dzień jest już dłuższy,
przeważnie świeci słońce i jest już ciepło, to naprawdę zawsze czekam na nie z
niecierpliwością. Dla mnie te święta są radosne, ale nie zawsze i nie dla
wszystkich były i są takie.
Puciuchna, nie zdradzę jej prawdziwego imienia, była smutnym i
nad wiek rozwiniętym dzieckiem. O przyczynach trudno jest już dziś pisać, po
prostu tak było. Lubiła bawić się sama, oczywiście pod dyskretną opieką.
Mamusia albo ukochany dziadek Ludwik dużo jej czytali. Dość wcześnie nauczyła
się czytać sama. Lalki i misie siedziały grzecznie na swoich fotelikach, a ona
pochłaniała książki. Duże wrażenie robiły na dziecku właśnie Święta
Wielkanocne. Obserwowane wtedy zwyczaje, nastrój smutku i skupienia, pewne
uroczystości kościelne, opowieści o męce i śmierci Pana Jezusa, odwiedzanie
"grobów" w warszawskich kościołach, przyciemnione światłą, zapach
kwiatów, nieraz dość bogaty wystrój (czasem ustawiano w klatkach odzywające się
kanarki) - to były dla niej niezapomniane przeżycia. Oczywiście były i
pozytywne, pocieszające strony tego okresu: nadejście wiosny, dłuższe dni,
przygotowania do Świąt. Pierwsze kwiaty, gruntowe hiacynty kupowane dla drogiej
Mamy w pięknym, rozległym ogrodzie Ojców Karmelitów. Przedświąteczne zakupy,
pieczenie pysznych ciast i mazurków, pomoc w kuchni - co było duża atrakcją.
Śliczny, przybrany zielenią własny stolik wielkanocny, ale nie taki kupiony
w cukierni z kolorowych, lakierowanych
marcepanów, ale przygotowywany przez starszą o jedenaście lat Siostrę z prawdziwymi
małymi babkami, mazurkami i miniaturowym sękaczem od Wedla, czekoladowymi
jajeczkami, rozcieńczonym winem w małych buteleczkach, parówkami udającymi
kiełbasy. Co to była za przyjemność krajać i częstować tymi smakołykami
dorosłych gości.
Puciuchna pamięta jeszcze u swoich
dziadków, ogromny, suto zastawiony stół wielkanocny. Przychodził go święcić
ksiądz z pobliskiej parafii. Pamięta też podniosły, radosny nastrój dni
świątecznych, składanie wizyt i przyjmowanie miłych gości.
A potem nadeszły
tragiczne, okupacyjne Święta. Odwiedzało się w ciszy i skupieniu
"groby", szczególnie te w warszawskim kościele Świętej Anny. Miały
one zawsze wystrój symbolizujący bolesne dzieje narodu w czasie wojny.
Pamiętne były również
Święta Wielkanocne 1945 r. spędzone przez w niemieckim obozie pracy przymusowej
po Powstaniu Warszawskim, z dala od rodziny. Miała ukryte w koszyku z bielizną
do prania dwa świeże jajka zdobyte (czytaj kradzione pod karą wysłania do
innego, bardziej surowego obozu) przez towarzyszy niedoli pracujących w
pobliskich gospodarstwach wiejskich. A tu nagle zjawiają się dwaj żandarmi z
groźnymi psami, aby w baraku przeprowadzić rewizję. Do dziś nie wiadomo czy
młodszy z żandarmów grzebiący w szafce
zauważył jej przerażone oczy na sama myśl czy pies czegoś nie wywęszy,
czy naprawdę nie namacał tych
nieszczęsnych wielkanocnych jajek, którymi potem, po ugotowaniu ich gdzieś w
tajemnicy podzieliła cała, trzymająca się razem w obozie gromadka?
A później Puciuchna
przygotowywała takie same "prawdziwe" stoliczki ze święconką dla
swojej córeczki, jeszcze później dla dziś już dorosłych wnuków. Ta tradycja
rodzinna na pewno odżyje kiedy w rodzinie pojawią się kiedyś znów jakieś małe
dzieci. I tak w te wielkie święta miesza się smutek, nadzieja i radość - jak to
w życiu, a wiekowa Puciuchna zawsze jednak woli Wielkanoc od Bożego Narodzenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz