Wszystkie moje cioteczne
babki były znakomitymi gospodyniami i smakoszami, ale prym w śród nich wodziła
jedna z sióstr mojej babci, znana z opowieści rodzinnych jako ciocia Władzia.
Niezbyt szczęśliwa w życiu osobistym, była osobą niezwykłej dobroci, uczynna,
skłonna do poświęceń i na pozór bardzo pogodna. W wiejskiej posiadłości mojej
najstarszej ciotecznej babki (moja babcia ze strony mamy była ostatnim,
czternastym, dzieckiem moich pradziadków) miało się odbyć jakieś wielkie przyjęcie.
Jako deser przygotowano między innymi pyszną galaretkę ze świeżych pomarańcz,
która miała zastygnąć w wydrążonych połówkach skórek tych owoców. Ustawiono je
na dużej tacy, którą należało znieść do piwnicy, aby tam, w chłodzie, galaretka
zastygła. Podjęła się tego osobiście ciocia Władzia. Trzeba było jednak pokonać dość
strome schody. Ciocia Władzia potknęła się już na pierwszym z nich. Z
najwyższym poświęceniem jechała więc podskakując na siedzeniu w dół, ale
trzymała mocno przed sobą tę tacę. "Dojechała" w ten sposób na sam
dół i nie uroniła ani kropli galaretki. Jakaż była potem podziwiana ale i...
obolała przez dłuższy czas.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz